Druga śmierć niemego kina

O Artyście szersza publiczność usłyszała po raz pierwszy podczas zeszłorocznego festiwalu w Cannes. Przyjęto go tam owacjami na stojąco, a zaraz po seansie po świecie rozlała się rzeka pochlebnych opinii mówiących, że narodziło się arcydzieło. I całe szczęście, iż film ten przedstawiono najpierw zawodowym krytykom, bo obawiam się, że wprowadzony do kin bez ich ogromnego wsparcia – mógłby zaginąć. Świadczy o tym chociażby ogromna ilość reklamacji, jakie po seansie składają widzowie, nieświadomi faktu, iż film – na który się wybierali – był niemy. Na szczęście niedzielni zjadacze popcornu kierują się głównie zaleceniami recenzentów piątkowych gazet, a ci Artyście zginąć nie pozwolą.

Nowe dzieło Michela Hazanaviciusa, mało znanego francuskiego reżysera, przenosi nas do roku 1927, kiedy to swoje tryumfy święci George Valentin, gwiazda niemego kina. Główny bohater to narcyz, dla którego najważniejsza jest sława i oklaski publiczności po seansie. W pewnym momencie Valentin poznaje tajemniczą dziewczynę – zapatrzoną w niego początkującą aktorkę, która okazuje się omenem zguby gwiazdora.

Wątkiem przewodnim filmu są początki dźwięku w kinie. Wraz z pierwszym filmem „mówionym” Valentin traci pracę i pozycję gwiazdy, gubi się z świecie, gdzie nie jest już potrzebny. Powoli traci pieniądze, a bez kina zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma już niczego. Główny bohater nie może dostosować się do świata, w którym nie jest już gwiazdą, tak samo jak nie może dostosować się do filmów ze ścieżką dźwiękową. Świetnie obrazuje to genialna scena snu Valentina.

Hazanavicius główne role powierzył dwójce swoich ulubionych aktorów Jean Dujardinowi i Bérénice Bejo. Oboje wypadają w tej niemej konwencji rewelacyjnie. Dzięki nim Artysta sprawia wrażenie nakręconego w latach 20. Oboje zachowują się jak postaci wyjęte z tamtych czasów, a należy zaznaczyć, że to, co kiedyś było jedynym właściwym sposobem grania – dzisiaj jest już nieaktualne. Odzwierciedlenie dawnego stylu wymagało nie lada umiejętności i ogromnego przygotowania. Jednak koniec końców to nie ich dziwne gestykulacje i strojenie śmiesznych min zrobiło na mnie największe wrażenie. Najlepsze momenty w wykonaniu tego duetu to te, kiedy oboje zaczynają tańczyć. Niesamowitej lekkości, z jaką się poruszają, nie powstydziłby się sam Fred Astaire, takich rzeczy w kinie już się po prostu nie widuje.

Artysta ma jednak kilka minusów. Mniej więcej w połowie filmu występuje kilka dłużyzn i mimo, że film nie należy do gatunki opowieści rozwlekłych, to jest kilka momentów, które pozwalają widzowi się nudzić, na szczęście pod koniec historia Valentina nabiera tempa i nie pozwala już ani na chwilę rozproszenia. Na ogromne brawa zasługuje kilka ostatnich minut filmu i długo wyczekiwana przeze mnie postmodernistyczna zabawa konwencją, której Hazanavicius widocznie nie mógł sobie darować.

Po głębszym zastanowieniu wypływa też na wierzch pustka przekazywanej historii. Widz uświadamia sobie, że opowieść o tych kilku latach z życia George Valentina nie była niczym odkrywczym. Gdyby Hazanavicius opowiedział ją w 1927 roku, zapewne nie przyciągnęła by do kina zbyt wielu widzów. Dlaczego więc udaje się reżyserowi „oszukać” tak wielu ludzi? Dlaczego Artysta, mimo słabej osi dramaturgicznej tak bardzo się podoba? Otóż odpowiedź jest prosta. Oglądając ten film, można w końcu znowu poczuć tę niezwykłą magię kina, którą wyrwały widzom multipleksy i formaty 3D. Jest to film zrobiony z miłości do kina, zabawny i smutny jednocześnie, opowiadający zwykłą historię w niezwykły sposób. Jest cudowny w swojej prostocie i mimo, że wiemy, iż reżyser przez półtorej godziny nas oszukuje, to oszukiwani być chcemy.

Ocena: 8+

Artysta, reżyseria:  Michel Hazanavicius, obsada:  Jean Dujardin,  Bérénice Bejo, James Cromwell

 

Mateusz Nieszporek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*