Dawno temu w Czernobylu…

JACEK

Ta przygoda zaczęła się trzy dni wcześniej, przed 26. kwietnia 1986. Poszedłem do wojska, gdzie powołano mnie na stanowisko plastyka. Najpierw 3-miesięczne szkolenie w Warszawie. Było nas 12 osób. Potem przydzielono wszystkich do różnych okręgów wojskowych, mnie trafił się pomorski, ze sztabem dywizji w Koszalinie. Zostałem plastykiem dywizyjnym na czas pokoju. W czasie wojny natomiast wyznaczono mnie jako dowódcę wozu chemicznego, o czym nie miałem zielonego pojęcia. Wóz ukryty w garażu widywał jedynie mechanik, ja się na tym nie znałem.

Którejś pięknej nocy (była akurat przysięga młodego rocznika) miałem 3-dniowy okres pracy, bo trzeba było przygotować uroczystość. Zbudził mnie mój dowódca, którego zobaczyłem pierwszy raz na oczy, choć służyłem już rok. Zakomunikował mi, że czym prędzej muszę przeszkolić się w obsłudze wozu chemicznego. Gdy spytałem, co się stało, okazało się, iż sam nie wiedział, o co chodzi. Szkoliłem się półtora dnia, o godzinie 22:00 w nocy –  wyjazd. Ogólny rozkaz: w stronę Elbląga. Kazali mi badać powietrze, grunt, oczywiście numery taktyczne ukryte, w dzień musieliśmy kryć się w lesie, pracowaliśmy tylko w nocy. Zastanawiały mnie te dziwne ćwiczenia, bo promieniowanie było 10 razy większe, niż normalnie. Na nasze pytania dowódcy nie odpowiadali, podejrzewam, że nie znali prawdy, sami uważali, iż to kolejne szkolenie. Mój bezpośredni przełożony był w panice, bo szkolenie dowódców takich wozów trwa ok. pół roku. W ciągu 2 nocy dojechaliśmy do Elbląga, pod Elblągiem chciała nas zatrzymać policja, bo pobieraliśmy próbki przy drodze (całkowicie zmechanizowanym sposobem, bez wychodzenia z maszyny pobiera się próbki gleby itp.). Policja kazała nam wychodzić. Zadzwoniłem do dowódcy: co mam zrobić, bo policja chce nas spisać. Polecił zignorować ich i odjechać. Z Elbląga jechałem w kierunku Białegostoku. Promieniowanie było coraz większe. Człowiek, odpowiedzialny za stronę chemiczną, był przerażony. Wyglądało to według niego, jakby gdzieś wybuchła bomba atomowa.

 Dojechaliśmy do miejscowości, gdzie była baza przeładunkowa w głębokim lesie, nie pamiętam jej nazwy. Czekaliśmy tam jeden dzień, w międzyczasie nasz wóz załadowano na eszelon. W nocy ruszyliśmy, ale nie miałem zielonego pojęcia – dokąd. Jeśli staliśmy, to w szczerym polu, bez kontaktu z ludźmi. Rosjanie pilnowali nas, jakbyśmy jechali na Sybir. Na miejsce dojechaliśmy w nocy. Mieszkaliśmy w szkole, spaliśmy w sali lekcyjnej.

Na drugi dzień przyjechał łazik, zawieźli nas do jakiegoś miasteczka. Podszedł do nas facet w dziwnym mundurze – okazało się, że Francuz. Francuskie oddziały chemiczne były tam od samego początku – słodka tajemnica Układu Warszawskiego. Opiekowali się nami, dopiero od Francuzów dowiedziałem się, gdzie jestem i że w ogóle w Czernobylu jest elektrownia atomowa i że to jest na Ukrainie, czyli wówczas w Związku Radzieckim.

 Mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy. Głównie dzięki Francuzom, bo przez cały czas, gdy tam byłem, rzadko widywałem rosyjskich żołnierzy. Na drugi dzień samochód zawiózł nas na teren elektrowni. Dwóch naukowców pojechało z nami, by wziąć próbki gleby, powietrza, zrobić zdjęcia. Na samochodzie bojowym zainstalowana była kamera. Byliśmy w najbardziej zagrożonej strefie ok. pół godziny. Później w książkach opisywali tych samobójców – komsomolców, którzy w samych fartuchach, bez żadnego zabezpieczenia, wynosili stamtąd gruz. Było takich trochę. A przecież 3 dni tam to śmierć. My odkażaliśmy się i badano nas po każdym pobycie. Dostaliśmy francuskie mundury. Musieliśmy codziennie zjeść tabliczkę czekolady i 2 pomarańcze, obowiązkowo. I tak 50 km od Czernobyla, gdzie była baza, też było potężne promieniowanie, ale żeby zachorować – trzeba by było siedzieć tam pół roku. Ja byłem tam 4 dni, nie wiem jednak, czy moje obecne dolegliwości nie są powiązane z pobytem w Czernobylu. Ale żaden medyk nie umie tego na 100% potwierdzić. Każdego dnia po powrocie z wypadu, procedura się powtarzała. Przyszedł jakiś pułkownik rosyjski i zrobił straszną awanturę, że polski żołnierz ubrany jest we francuski mundur. Na drugi dzień znalazły się polskie mundury.

Na miejsce katastrofy dotarła jeszcze inna jednostka chemiczna z Polski, ale tak załogą manewrowano, że nie wiedziałem o tym, nie spotkaliśmy się. Przyjechali też Holendrzy, ale ich nie widziałem. Razem zrobiłem 7 wypadów, najbliżej od silosa byłem ok. 10 metrów. Wóz był bezpieczny, ten typ wytrzymuje wybuch bomby atomowej, jest szczelny nawet przy fali uderzeniowej. W Układzie Warszawskim były 4 takie, przygotowane, wozy. Pewnej nocy załadowali nas, dostaliśmy prowiant od Francuzów na 3 dni i któregoś pięknego dnia obudziliśmy się w Elblągu. Przyjechał po nas samochód z Koszalina i pojechaliśmy tam. Szkolono nas przez 3 dni, co mamy mówić, a czego nie, jakie obowiązują nas tajemnice. Jeszcze z tydzień posiedzieliśmy w jednostce i wysłano nas na urlop. W Polsce nie interesowano się nami, żadnych badań lekarskich, nic, choć wszyscy – lekarze, wojskowi, a po nagłośnieniu wypadku przez Szwedów i opinia publiczna – wiedzieli, co wydarzyło się w Czernobylu. Ale to jeszcze czasy, kiedy wszystko było podszyte polityką, więcej do powiedzenia miał oficer polityczny, niż fachowiec. Połowa mojego szkolenia to tyrady jakiegoś pana od polityki.

Po ok. 10 latach zapomniałem o ukraińskim epizodzie. W rok po wojsku szwagier robił mi badania lekarskie i nie wykrył żadnych dziwnych nieprawidłowości. Ale po 10 latach, w 1995 chyba, miałem wezwanie do WKU. Była jakaś dziwna rozmowa, pytali się o mój stan zdrowia, co teraz robię. Zdenerwowałem się, ale nie chcieli do końca powiedzieć czy chcą mnie brać do wojska, o co im w ogóle chodzi. Więc wyszedłem, nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego. Poza tym nie interesowali się mną już później. Utrzymuję kontakt z ludźmi, którzy ze mną tam byli. Różnie się ich losy potoczyły: jeden jest alkoholikiem (czy to wpływ promieniowana?), inny jeździ wywrotką (zawsze lubił duże samochody). Nimi też państwo się nie interesuje i raczej nie mają problemów zdrowotnych, związanym z promieniowaniem.

O naszej przygodzie nigdy nie próbowaliśmy informować mediów. To był tylko epizod, jedynie 3 osoby. Druga grupa chemiczna z Polski składała się 7 osób. Może był ktoś jeszcze. Nasza trójka chyba pierwsza dotarła do silosa. Widok był zatrważający, silos miał kolor siny – siny beton, porozrywany i wszędzie ludzie kręcący się tam bez zabezpieczeń. Widziałem też tego słynnego reportera z Moskwy, którego zdjęcia jako pierwsze obiegły świat, bo Moskwa je puściła. Był bardzo sympatyczny. Pół roku później zmarł na chorobę popromienną. On też chodził tam bez zabezpieczeń, jego kierowca powiedział mu, że nie ma potrzeby. Widziałem akcję wywożenia miejscowej ludności, autobusy na okrągło ich wywoziły, ale tylko z najbliższej, tzw. drugiej strefy. A powinny wywozić też mieszkańców 3. strefy (30 km od centrum wybuchu). Mieliśmy szczęście, bo po awarii spadły deszcze i chmura była mniejsza, w jeziorach mazurskich rybki pewnie ładnie by świeciły. W Polsce podawano chociaż jod, ale w Związku Radzieckim nie było żadnej opieki medycznej. Wiem to od naukowców francuskich. Francuski sierżant Kowalski – pięknie po polsku mówił – był naszym tłumaczem i opiekunem (pochodził z rodziny emigrantów).

Cały czas były polityczne naciski, by odizolować nas od Francuzów. Ale Rosjanie nie mogli nam niczego zaoferować, sami ściągnęli z całym sprzętem dopiero 2 tygodnie po wybuchu, wcześniej było tylko ich wojsko. Nasz sprzęt? Wóz bojowy: BWP (Bojowy Wóz Piechoty) – to taki lekki czołg, który również podobno pływa, choć pewnie poszedłby na dno pod ciężarem  przywiezionej  aparatury.

Po powrocie do jednostki – sprzęt też wrócił, umyty pięknie – zobaczyłem jak stał z powrotem w specjalnym garażu, zamknęliśmy go i do końca służby go nie widziałem. Nawet, gdy ogłaszano alarmy, ćwiczenia, tego wozu nie używano. A ja jeździłem jako adiutant mojego dowódcy politycznego, człowiek od grania w szachy. Potem „Dziadek” nie zabierał mnie już na poligony.

W wojsku nas, niepoprawnych moralnie plastyków, uczono musztry, by taki brudny pacyfista jakoś wyglądał i wpajano nam myśl marksistowsko-leninistowską. Często były zabawne awantury. Olewaliśmy to, jak mogliśmy, byliśmy tam jak za karę. W wojsku zarabiałem więcej niż wcześniej, w teatrze, ale nie było warto.

 Jeszcze rok służyłem „ku chwale Ojczyzny”. Nikt już nie zajmował się naszym BWP-em.

Chemik zaczął pić już w wojsku. A ja dostałem awans na starszego kaprala, byłem podobno strasznie zaawansowany wojskowo. Przyszła moda, żeby każda żona oficera prowadziła własny modny butik, robiłem im reklamy, ale nie za darmo. Wróciłem do funkcji wojskowego plastyka. Trochę kasy się ukręciło.

Potem cywil i tyle. Czernobyl dawno wymazałem z pamięci. Chociaż…

 

Jacek J. Wałdowski

 JACEK2

 

 

 Od redakcji: Ten materiał powstał w lipcu 2004 roku. Aldona Kopkiewicz „naciągnęła” wówczas Jacka J. Wałdowskiego na wspomnienia z „wycieczki” do Czernobyla. Spisana przez nią wypowiedź lubelskiego artysty ukazała się w numerze 9 (63) Ulicy Wszystkich Świętych we wrześniu 2004 roku. Na zdjęciach Aldona i Jacek podczas pracy nad tekstem oraz cmentarzysko napromieniowanego sprzętu wojskowego, użytego w akcji ratowania ludzi i reaktora w Czernobylu.

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*