Cudowny brzdąc (3)

Z niezwykle śnieżnej zimy i przerwy w lekcjach szkolnych byłem rad. Nawet i z tego, że „bez zdania racji” zapędzono mnie do łóżka, izolując od śnieżnych zabaw. Tyle, iż niepokój mamy, którą zafrasował mój stały stan podgorączkowy, notoryczne pocenie się, całkowity brak apetytu i inne oznaki słabości, nie wróżył niczego dobrego. Z kuchni doleciały mnie słowa między mamą a przybyłą babcią Karoliną, matką ojca. Przekonywała mamę do przyjęcia rozgrzewającej maści (podobno niedźwiedziej), która najsłabszych niemocnych stawia na nogi. Mama nie ustępowała, co zakończyło się podniesieniem głosów i odejściem babci, tym bardziej, że porywał ją znany atak kaszlu i trzaśnięciem drzwi do sionki. Chciała tylko popatrzeć na mnie przez uchylone drzwi do pokoju, ale mama była nieprzejednana. Tym razem byłem nawet rad,  że tak się stało, choć czułem się niepocieszony, że incydent przebiegł  obcesowo. Żal mi było babci Karoliny, lubiła tulić mnie do siebie. Aczkolwiek dziwnie się czułem, widząc nad sobą pochylającą się jej mokrawą i woskowatą twarz z wysiękami i fioletowymi obwódkami oczu, zawsze śliniące się, bezzębne usta z powyłamywanymi zębami, nade wszystko cuch łachmanów – babcia ostentacyjnie, by dokuczyć ojcu, który odwrócił się od katolicyzmu, prezentowała się w niechlujnym, żebraczym stroju.

Z kolei kojące było mi towarzystwo babci Anieli, matki mamy. Miała jasną, choć pomarszczoną twarz i jasne wesołe oczy. Mimo kulawej nogi żwawo poruszała się po mieszkaniu ze ścierką w ręku, a gdym tylko zakasłał, kuśtykała do kuchni po gorące mleko z masłem i miodem, zwalczające kaszel. W każdym razie babcia Aniela była całkiem inna, mówiła wiejską gwarą, była pogodna i oczywiście wiejska, skromna i cicha. Nie pamiętam, by kiedykolwiek podniosła głos. Zawsze znajdywała czas na czytanie wielkiej Biblii z ilustracjami.

Niegdyś i babcia Karolina siedziała u nas kątem, choć od czasu zamieszkania u nas babci Anieli z dziadkiem Antonim, wraz z młodszymi od ojca synami – a moimi stryjami – zapodziała się. Gdzieś w mieście przysypiała u znajomych, za dnia poszukując po przedmieściach jakiegoś kąta, by przeczekać w nim parę miesięcy zimy. U nas, to znaczy na Marjańskiego, ściany domu zawsze trzeszczały we szwach.

Nie było co czekać na  „wydobrzenie”, jak chciała babcia Aniela. Wkrótce po Nowym Roku – a był to rok 1940 – mama zaprowadziła mnie znajomej lekarki o nazwisku Kasche. Pierwsze orzeczenie lekarki potwierdziło obawy mamy. Wstępne stadium gruźlicy. Prześwietlenie potwierdziło diagnozę. Ujawniło ogniska w płacie płucnym. Niestety – penicylina jako środek dość skuteczny nie wchodziła w rachubę, gdyż  okupanci cały jej zapas w aptekach anektowali dla potrzeb armii i nawet folksdojcze nie mieli do niej dostępu. Istnieje jednak szansa – orzekła lekarka – choć dość kłopotliwa z uwagi na brak mięsa i jajek na rynku, więc artykułów obfitych w białko, a przydałby się również tran albo emulsja tranowa – tyle, że to asortyment i rzadki i zastrzeżony dla Niemców.

W głosie lekarki brzmiała niekonwencjonalna troska i niepokój. Wiedziała już, o czym najoszczędniej jak mogła zwierzyła mamie, iż epidemia gruźlicy znajduje się na specjalnym celowniku niemieckich służb, skoro administracja szpitala ma meldować władzom bezpieczeństwa wszystkie przypadki tej choroby, zwłaszcza u dzieci. Że Niemcy mają w programie oczyszczania świata od Żydów i tak zwanych niskich ras – także eksterminację chorych, zwłaszcza na gruźlicę. Więc, że lepiej chorobą tą się nie chwalić, ona zaś – choć to niebezpieczne – nie umieści mojego nazwiska w rejestrze chorych. Właśnie z tego tytułu mama czuła się zaszczycona, a nawet zobowiązana podrzucać lekarce od czasu do czasu a to zdobytą na wsi osełkę masła, a to wypatroszonego kurczaka czy mendel jajek. Stąd też pozwoliła mi się doktor Kasche odwiedzać przynajmniej raz na dwa miesiące, z uwagą śledziła postępy w leczeniu, niekiedy serwowała jakieś pastylki z wapnem. W każdym razie stanowiła do końca choroby, to jest do r. 1944, gdy okazało się, że wszystkie ogniska uległy zwapnieniu, najbardziej przyjazną i bardzo nam oddaną istotę spoza rodziny. Nie ulega zaś wątpliwości, iż wyleczenie zawdzięczałem głównie mamie, to znaczy narzuconemu sobie przez nią obowiązkowi codziennych pieszych wędrówek na wieś z produktami tekstylnymi i wymiany ich na nabiał. Tylko dzięki tej jej niezmordowanej inicjatywie w okresie okupacji nie zaznaliśmy głodu, ja zaś mogłem przyjść do siebie, bez obowiązku jakiejś późniejszej rekonwalescencji.

W początkowym okresie influency (choć suchoty z tzw. influencą, czyli grypą, nie mają niczego wspólnego), tzn. gdym jeszcze gorączkował, zostałem na okres ok. dwóch miesięcy pozbawiony kontaktu ze szkołą i rówieśnikami z sąsiedztwa. Skończyło się już wylegiwanie w łóżku, spadła jednak na mnie konieczność wypijania codziennie co najmniej pięciu jajek, spożywania pastylek wapiennych, picia mleka z masłem, częstego odpoczywania i strzeżenia się zmęczeń. Mogłem wtedy czytać „do upaści”. Gdy po zaliczeniu całego Sienkiewicza ruszyłem na podbój literatury przygodowej, do świata moich książek niespodziewanie wtrącił się ojciec.

– Nadeszła, synu, pora, byś zaczął rozróżniać, co trzeba i należy czytać, a czego nie. Wierzaj mi – wszystkie te ramoty i dyrdymałki, gdzie ktoś tam zawsze kogoś ściga, ktoś go zabija, a ów podnosi się i ucieka, sam po drodze innych zabijając – głupstwem są, bałamuctwem i niosą stratę czasu. Czytaj książki przydatne w życiu, podręczniki do przyrody czy geografii, sam rozejrzę się po znajomych, może ktoś zechciałby pożyczyć. A przede wszystkim czytaj Biblię, tę świętą księgę boską, z którą przecież się nie rozstajemy. Jej znajomości nigdy nie pożałujesz.

– Ja przecież czytam i sporo czytam – ozwałem się, wskazując na wielgachną księgę babci, akurat leżącą na sole i przyciskającą jakieś ciasto…

– Wiem, widziałem i chwalę cię za to i Pana naszego to cieszy. Wiem jednak, że tamte szmaciska – spojrzał na stosy przygodowych czasopism – pożerasz, gdy do Biblii zwracasz się tylko przygodnie i od niechcenia, ziewając..

– Ale znam – odrzekłem uparcie – czytałem i o raju, o potopie, o Locie i o pożarze Sodomy i Gomory i ucieczce Żydów z Egiptu, i Danielu we lwiej jamie…

– Bardzo dobrze. I na chwałę Pana. Zrób jednak poprawkę. Przeczytaj na przykład całą księgę Daniela, natkniesz się na niejasności, ja ci je wytłumaczę. To bardzo ważna księga dla zrozumienia naszych czasów.

– Ale ja nie mogę być gorszy od moich kolegów, znających i Króla ducha i Syna puszczy, i Robin Hooda, i Ken Maynarda, i Toma Mixa, i Bufallo Billa…

– A któż to twoi koledzy? Jeszcze nie rozumiesz, że jesteś inny i że musisz być inny…

– Co znaczy inny?

– Wybrany znaczy, bo Bóg wybiera i powołuje. Nie możesz poufalić się z bezbożnikami, z niewiernymi Bogu. Nie trzymajcie nierównego jarzma z niewiernymi – mówi Pismo Święte. Poniechaj więc tych bałamutnych piśmideł. Nie w nich  zbawienie nasze leży…

Takie było pierwsze energiczne i niezapomniane wejście ojca w świat moich dziecięcych lektur. (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*