Co to była sztuka totalna? (3)

Sans titre,monotype, Mariusz Kiryła 2013Przyczyny głębokie (2)

 

(…) I ktoś zapytał wreszcie:

   – Czy nikt wam nie powiedział, że robienie mydła z tłuszczu ludzkiego jest przestępstwem?

   Odparł z zupełną szczerością:

   – Tego mi nikt nie powiedział.

   To jednak daje mu do myślenia. Nie od razu odpowiada na dalsze pytania. Wreszcie robi to bez niechęci.

   – Owszem, przyjeżdżali różni do Instytutu i do Spannera. Profesor Klotz, Schmidt, Rossmann do niego przyjeżdżali. Był raz minister zdrowia w Instytucie Higieny i minister oświaty, też był gauleiter Forster. Jako rektor całej Akademii Medycznej przyjmował ich profesor Grossmann. Niektórzy byli, jak ten dom jeszcze nie stał, więc oni zwiedzali tylko Anatomię, badając, jaka jest Anatomia, czy czego może brak. A chociaż już była Palarnia – no, to mydło zostało zawsze po czterech, pięciu dniach sprzątane. Nie mogę mówić, czy widzieli to mydło. Mogli widzieć. I w czasie inspekcji recept zawsze wisiał. Więc jak czytali, to chyba wiedzieli, co tam gotują. – Tak, szef kazał mnie robić to mydło z robotnikami. Dlaczego mnie? Nie wiem. O Spannerze, jak tak zamykał mydło, to sam myślałem, że on robi jakieś szalbierstwo. Gdyby miał pisać w swojej książce o mydle, to by nam tak nie zabronił o tym mówić. Może on sam przyszedł na tę ideę, żeby robić mydło z resztek?… Chyba nie dostał na to polecenia, bo wtedy by się nie musiał sam starać o recept… Z tych rozważań nie wynika żadna pewność.
   – Co studenci?… Tak jak my. Każdy się bał tym mydłem myć na początku… Obrzydzenie było do tego mydła. Zapach miało niedobry. Profesor Spanner bardzo się starał, żeby ten zapach ustał. On pisał do chemicznych zakładów, żeby przysłali olejki. Ale zawsze czuć było, że to nie takie mydło.

   – Owszem, mówiłem w domu… Z początku nawet jeden kolega widział: miałem dreszcz, że można się tym myć. W domu mama też się obrzydzała. Ale się dobrze mydliło, więc go używała do prania. Ja się przyzwyczaiłem, bo było dobre… Na jego chudej, wybladłej twarzy pojawia się wyrozumiały uśmiech.

   – W Niemczech, można powiedzieć, ludzie umieją coś zrobić – z niczego…

                                                                                Zofia Nałkowska, Medaliony

 

   To, co najgorsze tej wojny – stało się właśnie tu, w Polsce, jakby na tę ziemię, ten kraj, naród spadło jakieś przekleństwo – dopust rozszalałego, rozjuszonego, obłędnego zła.

   To właśnie w Gdańsku Spanner gotował ludzkie ciała, by wytwarzać mydło, tu w sobie znanym celu – wyprawiał i gromadził ludzkie skóry. Uczono nas o tym w szkołach – Medaliony były lekturą szkolną – i mieliśmy to tu, pod nosem, w dzielnicy. To miejsce, te budynki – nieopodal naszych mieszkań.

   Wstrząs i odraza. I niewyobrażalność – zdolności do takiego postąpienia: odciąć głowy, oskórować, poćwiartować, gotować, zbierać tłuszcz i do foremek. Dodać zapachu – bo przecież: źle pachnie… Co to w ogóle jest – za rodzaj  w r a ż l i w o ś c i. Jak to się w sobie, w człowieku układa, gotowanie zwłok na mydło i taka elegancja zmysłu. Wszystko dobrze, należy jedynie dodać aromatu.

     Profesor Bogusław Wolniewicz: [Niemcy] rozpętali straszną wojnę, prowadzili ją w sposób, nawet trudno powiedzieć barbarzyński, no – przechodzący w ogóle ludzką wyobraźnię, nikt się nie spodziewał, że coś takiego jest w ogóle możliwe, co oni zrobili.

   Ból i upokorzenie – spadek tej wojny – to również świadomość planowego wymordowania polskiej inteligencji – jak się to dziś nazywa: dekapitacji narodu. Po wojnie w kraju zostało 70-80 tysięcy ludzi z wyższym wykształceniem. Efekt świadomego, planowego, regularnego mordu – dokonanego i przez nazistów i przez Sowietów. Przez tych drugich kontynuowanego po wojnie. Nadto, przez kilka dziesięcioleci sekowanie nielewomyślnych uczonych, zdemolowanie nauki, pomieszanie wysokiego z niskim, powołanie jakichś quasi-uczelni, jakichś kursów, udających studia, zastraszanie kadr, nauczycieli… Ideologizacja, cenzura, odcięcie od świata.

   I to odbijało się bezpośrednio na nas, na tym, czego i jak nas uczono. Szkoła to był wychów komunistyczny. I pamiętam z dwunastu lat nauki – ośmiu szkoły podstawowej i czterech liceum – jednego nauczyciela, który się z tego wyłamywał, który odważał się mówić, odważał się nazywać rzeczywistość. Był to pan Jacek Rudomski; miałem z nim zajęcia z języka angielskiego. Był inżynierem, ale zrezygnował z pracy w stoczni i przeniósł się do szkoły. Opowiadał nam o mechanizmach ekonomicznych sowieckiej niewoli. O tym jak budowane są statki dla „radzieckiego armatora” – jak kupowane jest wyposażenie za dewizy, a za statki zapłata wypłacana jest w rublach, etc. Przy tym pan Jacek był kreatywnym nauczycielem, na przykład układał czasowniki nieregularne pod melodie bieżących przebojów (All right ekipy Mungo Jerry Ray Dorseta etc.).

   Dla ścisłości – pamiętam nauczycielki, do których czułem sympatię, bo były „w porządku”. Na przykład polonistka ze szkoły podstawowej, pani Sokołowska. Ta starała się z nami coś zrobić (klasa sportowa, piłka nożna), ale tylko pan Jacek „mówił jak jest” i uczył też swoją postawą, jak można się w tym wszystkim znaleźć. Pomyślmy – na dwanaście lat – jeden człowiek.

   Generalnie szkołę odczuwaliśmy jako mękę, ciągle raczej jako schowanie się przed czymś gorszym. Nie pamiętam, abym chodził tam z zainteresowaniem, aby poznawać z radością, by się uczyć, by miało to jakiś sens, coś naprawdę w moim życiu wyznaczało, jakąś perspektywę. Jeżeli, to bywały to jakieś zupełnie pojedyncze sytuacje, a generalnie była to gra – by przeskoczyć, przejść dalej. Fałsz. Na koniec roku – w starszych klasach – zamiast radości, że coś wynieśliśmy, że jesteśmy dalej, mądrzejsi, coś zrobiliśmy – desperacko upijaliśmy się na umór – żeby zapomnieć. Żeby zapomnieć, co przeżyliśmy, co nam wtłoczono. Tak to właśnie nazywaliśmy – upić się, żeby zapomnieć.

   Zrobiono nam kilka poważnych krzywd – z dwóch stron. Z jednej wpojono nam ewolucjonizm – apodyktycznie, jako naukowo stwierdzony fakt, z czym się nie dyskutuje. Z drugiej – obraz Boga, wykład wiary – wykrzywiony. I tego razem poskładać się nie dawało, wyjść z tej pułapki. Porażający obraz świata śmierci, pożerania się nawzajem w szale i w konwulsjach, z dymiącymi połciami mięsa, tryskaniem i bulgotem krwi. Znikąd odpowiedzi, wyjaśnienia – nieuleczalna groza świata i życie – oczekiwanie na swoją kolej.

   Nie chcę ginąć, dlaczego mam ginąć? Gdzie jest odpowiedź, o co chodzi? Bóg jest Miłością – i dymią krematoria? W kadziach ludzkie ciała gotują na mydło? O co chodzi? Niech ktoś powie!

   Kiedyś, gdy chodziłem do szkoły średniej, obejrzałem film Daltona Trumbo Johnny got his Gun, film bardzo mocny, wizyjny i zarazem skonstruowany z wielką dyscypliną – film bardzo zły, bardzo niebezpieczny – poruszający a fałszywy, uwodzący – pogłębiający beznadzieję.

   Nalano nam rozpaczy do pełna, do nie-do-zniesienia: najpierw romantycy, później czerwone ręce Wokulskiego (ale i oczywiście nowelistyka Prusa), Rozdzióbią nas kruki, wrony, stary wiarus, Siłaczka, Wesele, potem radość z odzyskanego śmietnika – a zaraz wszystkie wysiłki dwudziestolecia, pokryte cieniem totalnej klęski i zgłady – potem Baczyński, Borowski, wspomniane już Medaliony

    Mam dwadzieścia cztery lata

    ocalałem

    prowadzony na rzeź.

 

   (…)

   Człowieka tak się zabija jak zwierzę

   widziałem:

   furgony porąbanych ludzi

   którzy nie zostaną zbawieni.

 

   (…)

   Szukam nauczyciela i mistrza

   niech przywróci mi wzrok słuch i mowę

   niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia

   niech oddzieli światło od ciemności.

                                                                        Tadeusz Różewicz, Ocalony

   Historię cedzono, by dopiekła. Sfałszowana, sucha, nasączana jadem, z wykładem procesu historycznego jako walki klas i zastosowaniem kategorii „postępowości” do wartościowania zdarzeń, osób i idei. Odpowiedzią – komunizm, nauką – materializm dialektyczny, światopogląd naukowy.

   Beznadzieję pogłębiała bylejakość świata, w którym żyliśmy. Z architekturą dawnego Gdańska kontrastowały bloki, które stawiano na jego historycznym obszarze. Sprawiało to przygnębiające wrażenie, że oto należymy do kultury prymitywnej, która swoje prostactwa rozstawia pośród ruin cywilizacji. Upokorzenie – ale też żal, romantyczna tęsknota do pięknych rzeczy, które zburzono. Było to smutne.

   Gdy w latach siedemdziesiątych pan Grzegorz Boros przeprowadzić chciał artystyczną akcję, malując konstrukcję jednego ze starych mostów – na żółto, napotkał na opór. Otóż bowiem odpowiednimi przepisami surowo zabroniono malować budynki urzędów, mosty etc. – w żywe kolory. Chodziło o to, aby wraży zachodni najeźdźca miał trudność w przycelowaniu w nie rakietą. Czy może – bombą atomową…

   Niestety, tacy ludzie rządzili peerelem. I ci ludzie kształtowali rzeczywistość podług swojego wyobrażenia – jako pola bitew. I to przecież wprost wyrażone jest na przykład w urbanistyce, w architekturze Nowej Huty. Bramy zrobiono tam na tyle wąskie, by nie przejechały nimi czołgi, zwieńczenia fasad to gniazda karabinów maszynowych. Ta szarość peerelu była celowa, rozmyślna, strategiczna. Szarość wojenna.

   Kiedyś – w latach 70. XX w. w jednym z przejść podziemnych w centrum miasta, w malowanych na biało i niebiesko, przeszklonych gablotach, podświetlonych jarzeniowym światłem, umieszczono ekspozycję zdjęć urządzeń KL Stutthof. Duże zbliżenia pieców krematoryjnych z rozwartymi czeluściami, zdjęcia pejczy i innych, kształtujących wyobraźnię, akcesoriów… Idąc szarym ranem do pracy, do szkoły, obywatel PRL-u miał pobierać lekcję – jaki ludzki, jak łaskawy jest ten pan, który nim rządzi – i jakie dobro wyrządził mu sowiecki opiekun. Długo wisiały te niebieskie gabloty w szarym przejściu podziemnym, wyświetlając swoje mroczne zawartości zimnym, jarzeniowym światłem.

         

   Nie pamiętam już, jak do tego doszło, ale na początku szkoły średniej z grupą przyjaciół zaczęliśmy bywać w klubie Carillon. Był taką dziwną, jak na warunki PRL-u, enklawą. Oficjalnie był wspólnym przedsięwzięciem Towarzystwa Przyjaciół Gdańska, Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki i Związku Młodzieży Socjalistycznej – wówczas trudno, by instytucja kultury istniała bez jakiegoś tego rodzaju „wsadu”. Ale ktoś to jakoś tak sprytnie obmyślił, czy przeprowadził, że klub trwał w jakimś takim zawieszeniu między owymi organizacjami i funkcjonował bez programu politycznego i bez kontroli. Stał się w tym czasie miejscem swobodnych spotkań, imprez, kameralnych koncertów, wystaw i przedstawień.

   Jak to ktoś ładnie śpiewał:

   W każdym sercu bije dzwon

   Carillon, carillon.

   Trochę tam pod koniec dochodziło do pewnych uzurpacji – ale i tak położył kres owej enklawie aktyw ZMS-u. Socjalistyczni działacze pewnego razu wyłamali drzwi, zajęli pomieszczenia i klub przestał istnieć. Po prostu. Niedługo potem zaczął funkcjonować jako zakład bursztyniarski. Do dziś tak jest.

   W roku ‘76 czy ‘77, Bogdan Kubat wymyślił założenie niezależnego pisma. Projekt może pozostałby projektem, ale podjęła go moja mama i tak Poezję Młodych wydrukowały na powielaczach – wespół z moją mamą – pracownice biura Rejonowego Przedsiębiorstwa Przemysłu Przetwórstwa Paszowego Bacutil w Gdańsku. Składaliśmy, szyliśmy i oblekali numer w okładki właśnie w klubie Carillon, co nawet, jak pamiętam, wywołało pewien popłoch, choć przecież nic tam takiego nie było, po prostu wiersze. No ale: sami wydają, składają – myślozbrodnia, co to będzie! Bogdan pracował nad przygotowaniem drugiego numeru, ale już nie udało się go wydać.

   W tamtym, mniej więcej, czasie otrzymałem nagrodę w jakimś lokalnym konkursie poetyckim. Przybyła ekipa telewizyjna poprosiła mnie o recytację i byłem tym podekscytowany. Przyjaciel odezwał się do mnie później w mniej więcej takie słowa: i co, w tej telewizji będziesz występował? No… właśnie. Wspominam o tym, by zaznaczyć, że ludzie którzy później spotkali się w Totarcie, jego uczestnicy, podejmowali wcześniej wiele takich decyzji: tam nie pójdę, do tego nie przyłożę ręki. (cdn.)

Zbigniew Sajnóg

Ilustracja: Sans titre, monotypia Mariusza Kiryły, 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*