Blamaż na rozstanie z oświatą (4)

Przed kilkunastu laty mass media bawiły krajową publiczność nader oglądalnym skandalem. Zdarzyło się mianowicie, że gromada klasowych wyrostków, zastanawiająca się nad tym „w co się bawić”, uwzięła się na belfra safandułę oraz mazgaja w jednej osobie i obfotografowała go, miotającego się po klasie z koszem na śmieci na głowie. Dla skretyniałych dziennikarzy i takichże odbiorców telewizji był to przykład martyrologii szacownych belfrów ze strony zdziczałych wyrostków. Tymczasem brakło mi słów dość dosadnych dla oceny prawdziwego osła, czyli belfra, który na to sobie pozwolił. Boć przecież tym dowiódł, iż (on sam oraz szkoła, która tolerowała w swoim gronie podobnego przygłupa) tacy nauczyciele nie mają racji bytu. Co zaś reporterzy chcieli powiedzieć? Że młodzież szkolna uległa zezwierzęceniu? Co natychmiast replikowali psychologowie. Ależ to my, dorośli i nadopiekuńczy, nauczyliśmy młodzież głównie jednego, jednego nade wszystko: żądzy zabawy, zabawy, zabawy… Bałabuńka za wszelką cenę. Toć i igrce strajkowe z wiosny 2019 r. ujawniły i podział i niekonsekwencję w działaniu, i kompromitujący bezwład w przeciwstawianiu się barłogowi reformy, którą oświacie polskiej zafundowała pani mister Zalewska (casus w skali światowej).

Od rozstania się ze szkołą i tamtą klasą upłynęło wiele lat. Przyszło mi ostatnio – co skomplikowało kurs podróży – odwiedzać różne przychodnie i lecznice. Niestety, nasiliły się niedomogi i  – oględnie mówiąc – dyskomforty, spowodowane przez panią cukrzycę. Nieobyczajnie i wstydno snuć ten wątek. Zresztą literatura współczesna i film, znajdując upodobanie w zejściach dramatycznych i krwawych, nie uwzględnia relacji o powoli toczących nasze ciała oraz mózgi rozkładach. To podobno rewir tylko kapłanów, czuwających nad rozkładającymi się już ciałami z ostatnim namaszczeniem. Stąd i z obrazami spadania naturalnego żaden twórca nikomu się już nie narzuca, choć znałem takiego środowiskowego, godnego swego czasu reporterzynę, co jako dysponent kamery sprzedał za mamonę znanej akademii medycznej film, rejestrujący całoroczną agonię swej żony, chorej na raka.

***

Szkoły jako źródła stanów gorączkowych, napięć, konfliktów, a nawet szewskich pasji mi ubyło, co nie znaczy, bym poczuł się uwolniony od belferskości. Podobno, jeśli kto raz się wdał w nauczanie, belferskość nie opuści go aż do śmierci. Po pierwsze – tkwiłem i tkwię w mieście, wypełnionym moimi absolwentami i nie jestem w stanie ukryć się przed oczyma steranych już życiem i od lat  zażywających emerytury moich byłych discipulów. Znaczy, że i zgrzeszyć mi po kryjomu niełatwo. Gdym jeszcze szwendał się po mieście, nie było dnia, bym nie ocierał się o przechodniów, uśmiechających się na mój widok i przyznających się do naszych dawnych szkolnych więzi albo i pytających o to, gdzie podziałem trójkę psów, które oprowadzałem onegdaj.

Niekiedy też nawiedzają nas z Alinką moi dawni wychowankowie – już to krajowi, choć rozsiani po całej Polsce, bądź zagranicznicy. Niejednokrotnie gościłem w domu niemal cale zespoły klasowe. Przed kilkoma laty zapukała do nas i wtargnęła hurmem grupa absolwentów z końcówki lat sześćdziesiątych, do których szczególnie byłem przywiązany. Prowadziłem ich i jako wychowawca i jako polonista, i jako nauczyciel wychowania plastycznego, wreszcie jako kierownik i choreograf Miejskiego Zespołu Pieśni i Tańca, funkcjonującego pod auspicjami Elbląskiego Domu Kultury. Znaczna część uczniów ówczesnej klasy humanistycznej tańczyła i śpiewała w tym zespole. Miałem więc tę radosną gawiedź od rana do wieczora, bo rano na szkolnych zajęciach, popołudniami w akcjach czy pracach kółka humanistycznego albo próbach tańca, zaś podczas świąt i ferii w wyjazdowych prezentacjach, jako że trzeba było koncertować w różnych ośrodkach kraju. Nie dziw, iż więzi te, choć absolwentów wkrótce posiało po świecie, spoiły nas z ogromną siłą. Rozpoznałem ich twarze, choć przygasłe rozczarowaniami, których nie szczędzi kolejnym pokoleniom rzeczywistość nadwiślańska. Nie mogę się powstrzymać przed wymienieniem choćby kilku nazwisk, które natenczas ocaliła moja pamięć… Więc – Regina Sudoł, która po maturze niezbyt przezornie wybrała studia polonistyczne jak i  zawód swego wychowawcy – by, niestety, nie wytrwać z nim do emerytury i już po r. 1989, w maszerunku po rozum do głowy, otrząsnąć się z całej niedojrzałości tego wyboru. Albo Barbara Osmańska czy Apolinarska – córka mojej dawno już zmarłej koleżanki, geografki  ze  Szkoły Oficerskiej; więc i Adam Pawlak oraz Andrzej Pańko… Tak się złożyło, że przez moje ręce przechodziła cała trójka latorośli mojego przyjaciela, Wincentego Pańki, zamechowca, działacza Dyskusyjnego Klubu Filmowego, klubu pn. Czerwona Oberża, później aktywnego solidarnościowca. I wśród nich jeszcze sylwetka ruchliwego jak rtęć, ogromnie żywotnego, uczynnego, zawsze pełnego inicjatywy Waldka Dziurdzia. W niecałe dwa lata po tej wizycie wstrząsnęła mną wiadomość, iż właśnie zmarł na zawał serca.  Okrucieństwo losu. Ile to już razy pochylaliśmy się nad trumnami tych, którzy to właśnie nas powinni grzebać…

Na podobnych spotkaniach czy po prostu sporadycznych kontaktach z uczniami dobiega końca żywot belferski. Chętnie przyznają się do mnie, jako niegdysiejszego belfra, jacyś przechodnie o trudnych już do rozpoznania twarzach i pogiętych sylwetkach. Niektórzy ślą mi korespondencje z zagranic – już to ciesząc się z własnej progresywności, już to zwierzając z rozczarowań. Przed kilkoma miesiącami odwiedził mnie, od ćwierćwiecza mieszkający w Niemczech, Irek Ruchniewicz, absolwent II LO, przynosząc mi całe naręcze swych wierszy satyrycznych, pisanych  do szuflady i prosząc o zaopiniowanie tychże. To od czasu do czasu odbieram z „jedynki” zaproszenia na ważniejsze uroczystości szkolne, m.in. na jubileuszowe spędy absolwentów. W r. 2007 głośno i z rozmachem obchodzono 60. rocznicę  Liceum. Nie uczestniczyłem w niej ze względów par excellence prywatnych, aliści skorzystałem z zachęty do sporządzenia materiału wspomnieniowego do wydawnictwa jubileuszowego. Napisałem, co napisałem, tyle, że bez identyfikowania się ze szkołą jako całością. Zbyt  utrwaliły się w  mojej pamięci czasy jej biomoidalnej kadry, tj. naganiaczy błogostannych, pozostających w najpełniejszej zgodzie z „dyrektywami systematów rajskich Oraz porządków infernalnych”. Póki żyła śp. polonistka, p. Leontyna Malinowska, dostarczałem prowadzonej przez nią bibliotece szkolnej swe kolejne publikacje książkowe oraz egzemplarze kwartalnika TygiEL. Wreszcie przestałem się z tymi dostawami komukolwiek narzucać. Zresztą za szybko jak na mój gust jęli się zabierać z tego świata moi rówieśni, jak i znacznie młodsi. Gdy zaś odszedł Jurek Łysiak – choć i ten do końca był zjeżony wobec grona, z którym nie znajdował już wspólnego języka  –  i gdy nabrałem pewności, że już nikt tu ode mnie niczego nie potrzebuje, zamknąłem ostatecznie rozdział kontaktów ze  szkołą. W swoim czasie sporo narozrabiałem właśnie w tej placówce, wierzgając przeciw autorytaryzmowi jej nomenklaturowych „naganiaczy”, jak i oportunizmowi tzw. koleżeństwa. Wszak nie mogę zapomnieć, iż tylko jedna osoba z grona w r. 1974 nie podpisała politycznego donosu na mnie i Jurka za to, iż „rozwaliliśmy szkolenie ideowo-polityczne nauczycieli”. Była nią – także już nieżyjąca – geografka, Maryla Perszke.

Ryszard Tomczyk

Na zdjęciu Autor i jego wierny przyjaciel, Andrus. Elbląg, grudzień 2011 r. Fot. Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*