Blamaż na rozstanie z oświatą (2)

Pierwsze godziny zajęć poświęciłem wykładom, charakteryzującym początek burzliwego stulecia, między innymi po to, by dać uczniom, którzy podjęli się pierwszych zadań, czas na przygotowanie. Gdy zaś przyszły wstępne rozliczania się z nb. lilipucich zobowiązań i to natury sprawozdawczej z fragmencików lektur, spotkałem się z głuchotą na sali. Nikt nie pomyślał o tknięciu materiału, choć jego zdobycie wymagało zaledwie zapukania do drzwi szkolnej biblioteki. Było oczywiste, że fakultet mój traktuje klasa jako coś w rodzaju zajęć z religii, zatem przedmiotu, który nie wymaga najmniejszej pracy, najmniejszego wysiłku ani ocen, bo i tak wszystkie oceny będą dobre lub bardzo dobre. Potwierdziły to w całej rozciągłości kolejne zajęcia. Dyrektor, gdy mu się z tego zwierzyłem, nie okazał zdziwienia, pojmując jednak, iż ma to przyczynę może już i w przebrzmieniu problemów, które zawarłem w programie, głównie może w okoliczności, że  tym razem sprawa dotyczy klasy biologiczno-chemicznej, przyzwyczajonej do empirii, więc i opornej wobec pojęciowości humanistycznej. Zwłaszcza, jeśli narzucono jej taki program, może się czuć zestresowana. Kto wie, czy nie należałoby materiału zredukować i jeszcze bardziej uprościć, nie rezygnując ani z referatów z Huizingi, z Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa,  z Tragicznego protestu Z. Adamczewskiego czy z  Roku 1984 Orwella. W rezultacie dokonałem jednak stosownych obcięć.

Z „indywidualnością” zespołu, czyli  Dobrowolskim, niewiele miałem do czynienia. Stolik przynależny i jemu i jego klasowej synogarlicy, czyli Ratajczakównie był podczas moich lekcji na ogół niezajęty. Zbliżał się jednak termin referatu Dobrowolskiego, poświęconego definicji szczęścia W. Tatarkiewicza. Przypomniałem mu o tym na tydzień przed terminem. Nie życzył sobie żadnej pomocy ni konsultacji. Oznajmił, że nie zawiedzie.

Przyszedł – niestety – ten feralny dzień. W samej rzeczy Dobrowolski wraz z Ratajczakówną stawili się na lekcje, choć spóźnieni o 20 minut. Ponieważ w tym okresie (a była to epoka wyzwalania się młodzieży z jarzma i zasad zniewalającej szkoły peerelowskiej) do nieobyczajności należało już indagowanie ucznia, dlaczego się spóźnił, pominąłem owo dochodzenie i poprosiłem łaskawcę o przedstawienie przygotowywanego referatu, przepraszając go zarazem za niegrzeczność rozpoczęcia zajęć przy jego nieobecności.

          – Nie mam, nie przygotowałem – oświadczył.

Nie mogło nie zapaść długie milczenie.

          – Dlaczego nie? …  – Zużytkowywałem resztki belferskich uprawnień, by jeszcze  pozostawać przy głosie.

          – Bo nie – zabrzmiała odpowiedź i zrozumiałem, że była to odpowiedź na miarę czasu.

Postanowiłem zejść z tonu jakiejkolwiek moralistyki i rezygnując z dalszych pytań przejść do osobistego wywodu problematyki, którą winien był nam Dobrowolski. Gdy już zaczynałem „wchodzić w temat”, zauważyłem, że klasowy pupil z rozmachem wyciąga zeszyt formatu a4, wyrywa ze środka dwie czyste kartki i nakreślając na nich znany podwójny krzyż, zachęca swoją przyjaciółkę do gry w kółko i  krzyżyk. To ostentacja, tym bardziej, że w pierwszą ławkę – czego się już domyślałem – prowodyra klasowego wpatrzona była cała klasa. Zainteresowani grą nie przerywali sobie, za nic mając znaczące pauzy w moim wykładzie, ani nawet to, że zwlokłem się z podesty, by stanąć im nad głowami. Nie zareagować nie mogłem, nie mam wyboru. Rezygnując z jakichkolwiek kazań, zalecam parze przykuwającej uwagę całej klasowej reszty pozbierać swoje gałganki i wyjść z sali. To znaczy, natychmiast też powątpiewając w zasadność pedagogiczną i porządkową tego polecenia, jak że cala współczesna pedagogika nie udziela błogosławieństwa pedagogom, wyrzucającym uczniów na korytarz.

          – Nie wyjdę – oświadcza Dobrowolski, przygotowując nowe kartki do gry w kółko i krzyżyk.

          – Ani ja – sekunduje mu przyjaciółka.

Nalegam, iż  wola moja w tym zakresie jest nieodwracalna:

          – Wyjdźcie z klasy   – zalecam. – Uwzięliście się przeszkadzać w prowadzeniu lekcji i obowiązek zaleca mi was usunąć z klasy. Na przerwie porozmawiamy w obecności wychowawczyni lub dyrektora. Proszę opuścić klasę!

Ponieważ spotykam się z eskalacją oporu, bo wciąż słyszę „Nie!”  i „Nie!” a czas mija, sam wychodzę z sali, by skontaktować się z wychowawczynią, znajdującą się właśnie w usytuowanej na wyższym piętrze pracowni fizyki. Katarzyna jest już roztrzęsiona. Po drodze wyjaśniam, co zaszło i proszę o pomoc. Przy obecności w klasie Dobrowolskiego i Ratajczakówny nie jestem w stanie ani panować nad klasą, ani prowadzić zajęć. Niech ich z klasy jakoś  wyprowadzi. Do końca lekcji pozostaje jeszcze kwadrans.

Kasia zaczyna perswazję powoli, z wrodzoną sobie flegmą, ogromną życzliwością i niemal matczyną wyrozumiałością: – Jureczku czy Adamku – już nie pamiętam imienia Dobrowolskiego (od najdawniejszych czasów wzdragam się  mówić uczniom po imieniu, w szczególności, że jednych imiona się pamięta, innych nie) – skoro pan profesor tego od ciebie wymaga, wyjdź, proszę,  z klasy. Po lekcji porozmawiamy o tym, co się zdarzyło. Proszę cię, nie utrudniaj pracy i nie dezorganizuj życia szkolnego. Nie pierwszy już raz na ten temat rozmawiamy. I – proszę – nie nadwerężaj mojej cierpliwości.

W konsekwencji, tzn. gdy czas leciał, wiele jeszcze było – „Nie” i  „Nie” i „Proszę cię”, i zerkania w moją stronę, zali nie ustąpię. Tym razem nie mogłem ulec żadnym względom. Napięcie w klasie rosło, jagody uczennic i uczniów poczerwieniały, rzecz zaś utknęła  pomiędzy dwiema przeciwstawnymi wolami – naszej, tzn. mojej i Kasi  a  panującego nad klasą Dobrowolskiego. W pewnej chwili on sam nie wytrzymał:

                 – Szlag to trafił, wychodzę!.. wrzasnął, trzaskając torbą o blat stołu i ruszając ku drzwiom. Nie umiałem przewidzieć, co będzie dalej. Tymczasem Ratajczak uznała, że nadszedł jej czas. Podniósłszy się znad stołu, wydała z siebie jakiś przerażający wrzask istoty obdzieranej ze skóry, który z kolei przeszedł w iście zwierzęce wycie… samicy. Już to w histerycznym zamroczeniu, już to w „pomrocznej jasności” jęła wyrzucać z siebie jakieś straszliwe wyzwiska i porywając się ze swoją torbą za kumplem, poczęła wrzeszczeć do osłupiałej klasy:

                    – Idziemy! Idziemy!… Wychodzimy wszyscy!… Wszyscy!….  Na zew porwało się kilkoro usytuowanych najbliżej drzwi, potem jeszcze kilku – acz bardziej opieszale, pytająco patrząc we mnie i w twarz wychowawczyni. Tylko jeden nie uległ owczemu pędowi i pozostał nas swym miejscu, zdobywając się na demonstrację niesolidarności z Dobrowolskim. I jego jednak wyprosiłem z klasy, nie chcąc, by miał w następstwie cierpieć odium ze strony zespołu, w którym czynnikiem sprawującym władzę (czynnikiem alfa) był Dobrowolski. Mniemam jednak, iż mogło to być po prostu wyrazem rozprężenia nerwów. Nigdy bowiem nie dotknęła mnie podobna przygoda, a dawałem sobie radę ze sporymi zespołami ludzkimi. W mgnieniu oka nawiedziło mnie coś w rodzaju zapaści świadomościowej. Ostatnie lata, jak wiadomo, cieszyły nas wszystkich odkryciem uskrzydlającej siły napędowej, jaką stanowi ludzka solidarność. Z tego też powodu z nagła zamroczył mnie kołtun sytuacji, na którą nie byłem przygotowany. Solidarność ludzka obróciła się nagle przeciwko mnie, gdy pojąłem, że oto stoję w dramatycznej kolizji z wartością właśnie kultywowaną. Refleksje te przyszły dopiero z czasem. W pierwszej jednak chwili – o, ironio losu! – na gorąco, skłonny byłem wbrew sobie i rozsądkowi niemal solidaryzować się z manifestującą tę solidarność klasą. W samej rzeczy nasi wychowankowie mieli okazję do przeżywania komfortu stanowienia własnej zbiorowej podmiotowości. Kto wie, czy zapamiętanej dotąd awantury szkolnej z okresu burzliwych przemian systemowych nie traktują dziś dojrzali już osobnicy klasy Dobrowolskiego jako umacniającego ich komfort psychiczny niegdysiejszego czynu solidarnościowego i społecznej  aktywności w walce ze skompromitowaną, „komuszą” szkołą. (Cdn.)

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*