„Bądź patriotą, zabij księdza!”

Nie wymagam od Kościoła katolickiego zmiany, bowiem widzę, że jest to struktura skonstruowana tak, iż raczej odtrąca i boi się charyzmatyków, by jednak po latach uznawać ich zasługi i wyświęcać. Owieczki lgną nie do pasterza a do instytucji, owych pasterzy formujących według określonej sztancy. To daje czytelny obraz wielkości instytucji, łatwości z jaką prowadzi swą politykę, zawiązuje sojusze i dba o swój majątek i posłuch. Być bliżej losu bezimiennego człowieka w bólu i cierpieniu jest heroizmem nie do powetowania, gdy mamy zawsze alternatywę ucieczki w dogmat. Niewielu ma na to siłę i wiarę pierwszych chrześcijan. Oddać swe ziemskie oblicze głodnemu, zziębniętemu, samotnemu – jest niewątpliwie przepustką do wieczności. Dla maluczkich – wieczności noszonej w sercach.

Takie abstrakcje, jak prawa człowieka, nie znajdują się w głównym polu polityki zagranicznej, która ma za zadanie zrealizować amerykańskie interesy narodowe – Robert Neumann – polityk i dyplomata amerykański.

Mimo licznych reform, Salwador wciąż należy do najbiedniejszych krajów Ameryki Środkowej. Jeśli mówimy o biedzie w rozumieniu europejskim, tam jawi się ona raczej otarta o znamiona niewolnictwa i życia tak długo, jak długo potrzebne będzie ono latyfundyście. Hierarchia kraju od zawsze opiera się o bajecznie bogate rody, chronione przez resorty siłowe. Armia w tamtym regionie postrzegana była jako ostoja prawdziwego ładu i porządku oraz ochrona przed rewolucyjnym chaosem i anarchią biedoty nie posiadającej niczego. Szkoły wojskowe to zamknięty krąg, przeznaczony tylko dla klasy średniej, czyli ludzi, wybranych do ochrony swoich interesów i interesów Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Brazylijski generał Golberego Couto e Silva stworzył doktrynę siłową mówiącą, że spokój bogatych można kupić tylko poprzez wojnę z organizacjami rewolucyjnymi przy współpracy z rządem USA. Podziały w Salwadorze były i są bardzo widoczne. Ich skutkiem stała się systematycznie rosnąca przepaść pomiędzy bogatymi a biednymi. Tylko 2% najbogatszych obywateli konsumowało 25% dochodu narodowego, posiadając jednocześnie w swych rękach ponad 60% gruntów uprawnych. Natomiast średni dochód na osobę wynosił zaledwie 197 $ rocznie, co wskazywało, iż przeciętny mieszkaniec żył poniżej poziomu absolutnego ubóstwa (wynosił on 267 $).

Rok 1972. W wyniku bezczelnych fałszerstw wyborczych do władzy dochodzi pułkownik Arturo Armando Molina. Jako zwolennik bezkrwawego dialogu snuje wizję reformy rolnej. Zirytowało to przedstawicieli środowisk ziemiańsko-konserwatywnych, którzy zasygnalizowali, że jego koniec jest bliski. Bardziej odpowiedni dla bogaczy stał się konserwatysta, generał Carlos Humberto Romero. Idealny człowiek na trudne czasy oraz gorący zwolennik terroru i represji.
W nocy z 27. na 28. lutego 1977 roku w stolicy Salwadoru, San Salvador, wojsko otoczyło pięćdziesiąt tysięcy demonstrantów, protestujących na placu Wolności przeciwko oszustwom wyborczym, dzięki którym na stanowisku prezydenta pułkownika Arturo Armando Molinę miał zmienić satrapa bogatych – generał Carlos Humberto Romero.

Biskup diecezji Santiago de Maria, Oscar Arnulfo Romero (niespokrewniony z generałem) od trzech dni miał wówczas w kieszeni nominację na arcybiskupa San Salvador, dobrze przyjętą przez kręgi rządzące. Cieszył się wówczas opinią ostrożnego, nie wychylającego się i spolegliwego konserwatysty, należącego do specjalnej kasty władzy. Wojsko otoczyło barierami wszelkie ulice wylotowe a snajperzy z dachów przeprowadzili cywilom rzeź. Posadzka kościoła El Rosario spływała krwią. Biskup pomocniczy Arturo Rivera Damas i arcybiskup senior Luis Chavez y González narażając życie udzielali sakramentów konającym a potem negocjowali z wojskiem rozejm. Arcybiskup Romero tej samej nocy przyjechał do San Salvador. Ludzie mówią, że był wstrząśnięty i zszokowany tym, co zobaczył, zdecydował o odłożeniu ingresu, wziął udział w zwołanej naprędce konferencji episkopatu. Kościół katolicki stał się celem dla rządzącej junty, za to iż był ostatnią deską ratunku biedoty. Wojsko rozpoczęło deportacje i tortury parafian. Tydzień później po tym zdarzeniu zastrzelono wielkiego przyjaciela biedaków, jadącego na mszę do sąsiedniej wsi proboszcza parafii Aguilares, przyjaciela arcybiskupa Romero, jezuitę Rutillę Grande.

Zamordowano za to, iż publicznie pytał, czy to w porządku, że psy oligarchów jedzą lepiej niż dzieci pracujących u nich biedaków – a takie manifesty były dla władzy niedopuszczalne. Arcybiskup Romero mimo protestów skorumpowanego rządu, nuncjusza podjął kontrowersyjną decyzję — w jedną z niedziel odwołał wszystkie msze w diecezji, organizując tylko jedną, w katedrze, bo chciał pokazać, że kościół ludzi biednych nie da się zastraszyć. Trzy miesiące później wojsko urządziło regularny zajazd na Aguilares, tym razem też zastrzelono kilku parafian (w tym kilkuletniego chłopca), księży uprowadzono, tabernakulum otwarto strzałami z broni, rozrzucono i podeptano hostie. Kraj ogarnia prawdziwa wojna domowa rządu, wojska, hierarchii kościelnej przeciwko społeczeństwu. Prezydent wezwał biskupów, by ci wyrazili swoją wolę, co do zachowań arcybiskupa Romero. Odpowiedź była jedna – pozbycie się niewygodnego przyjaciela ludzi pracy. Jedyną pewną drogą, jaką Pan powinien przedsięwziąć, z całym szacunkiem, jest umieszczenie prałata w samolocie i wysłanie go za granicę tak, by go z czasem zapomniano. Arcybiskup Romero wiedział, że stając po stronie biednych może oddać za to życie. Nie zamierzam mojej śmierci nadawać jej intencji, choć chciałbym, żeby była dla rozwoju mojego kraju i rozkwitu naszego Kościoła. Serce Chrystusa będzie umiało dać jej taki cel, jaki chce (…). (Cdn.)

Roman Boryczko,

październik 2018 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*