Ambicje, czyli pora na niedocenionych

Ha, nieoczekiwanie ktoś zdążył z odpowiedzią na naiwne pytanie, skąd w zastępach Jarosława Kaczyńskiego taka mnogość byłych komunistów i to bardzo szarzejących sumieniami, niekiedy nawet godnych sądu łobuzów? Mam oto w dłoni jeden z ostatnich numerów Gazety Wyborczej – z 4. czerwca 2018 r. z artykułem Taśmy Kaczyńskiego, pióra Wojciecha Maziarskiego. Rzecz jest oparta na materiale nie tylko już wiarygodnym, ale autentycznym i nie do zakwestionowania. Maziarski zdobył i opublikował taśmy z nagraniami Jarosława Kaczyńskiego z r. 1994, zawierające zapis wywiadu, udzielonego przez Kaczyńskiego, podówczas jeszcze mało skutecznie przebijającego się do elit, decydujących o losach państwa, a usiłującego się doń załapać przynajmniej w randze ministra. Wypowiedzi tej udzielił politologowi Tomaszowi Grabowskiemu, przygotowującemu właśnie na Uniwersytecie Berkeley pracę doktorską o polskiej prawicy. Udzielając go, Kaczyński był świadomy, że nie przemawia do gremium, lecz pozostawał przekonany, że mówi do życzliwego mu naukowca, ustosunkowanego doń nawet apologetycznie. Pozostawał na luzie, mówił z ogromną swobodą i szczerością.

Odpowiedź na to prostolinijne pytanie znajduję w wygłoszonej wówczas doktrynie Kaczyńskiego. Otóż cały obszerny materiał wywodów Kaczyńskiego wolny jest od  jakichkolwiek sformułowań, np. odnoszących się do ojczyzny, kraju, Polski, niepodległości, demokracji, wspólnoty narodowej, sprawiedliwości, reform i jakichkolwiek tzw. imponderabiliów. Po brzegi wypełniają go natomiast odniesienia do minionej roli własnej i własnej aktywności, by znaleźć się  w grupach decydentów znaczących i ważnych. To już wówczas było widzeniem rzeczywistości z pozycji pokrzywdzonego, wypełnionego niemal rozpaczą, że omija go udział w pierwszym niekomunistycznym rządzie Polski, więc i zapis w historycznym panteonie autorów  odrodzonej Rzeczypospolitej. Nie o to wszakże teraz mi idzie,  gdy skarży się na to, że nie dano mu wówczas zbyt wielu  szans lub gdy zwierza się, w jaki to sposób w r. 1993 zyskał nominację na stanowisko redaktora naczelnego Tygodnika Solidarność.

Otóż z podobnych niepowodzeń uformował sobie wkrótce program skupiania wokół siebie ludzi ambitnych, ale pokrzywdzonych przez życie, zablokowanych, niespełnionych i pozbawionych szans. Miejmy w pamięci, iż nigdy nie było i nie będzie takiego ładu społecznego, takiego systemu „prawa i sprawiedliwości”, który byłby wolny od pokrzywdzonych – co może nam narzucać osobne refleksje.

Całą ideologią J. Kaczyńskiego było zatem skupienie wokół siebie jakoś pokrzywdzonych, więc i niezadowolonych. Takich tedy, których rzeczywistość – czy to ta solidarnościowa lub postsolidarnościowa, czy to jeszcze tamta, peerelowska – pokrzywdziła, zablokowała, nie nagrodziła, skazując na drugi tor czy pobocze. Stąd idea „sprawiedliwości”, jako hasła dotyczącego właśnie ich losów, stała się nadzieją  na wzięcie odwetu i zaczynem eleganckiego programu, który, jak wiadomo, streszczają tylko trzy słowa: „Teraz, kurwa, my”. Stąd też wśród jego obszernej kamaryli rej wodzą tacy Piotrowicze, których pretensje do rzeczywistości mogą przecież pochodzić stąd, że ich niegdysiejszych zasług prokuratorskich kiedyś nie doceniono.

Bo w rzeczywistości dynamika intelektualna J. Kaczyńskiego i jego działaczy nie tkwi w antytezach: komunizm – Solidarność, lewica – prawica, demokracja – autokracja, katolicyzm – liberalizm, konserwatyzm – postęp etc., ale we właściwej językowi prezesa  opozycji formuł: „jest się WYŻEJ”, względnie „jest się NIŻEJ, być WYŻEJ, być NIŻEJ, wyżej – niżej, wyżej, niżej…”. Jak i w osobistym wyznaniu, złożonym w wywiadzie: „No, a poza tym jednak jakieś ambicje ja też mam”.

Ryszard Tomczyk

5. czerwca 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*